środa, 20 marca 2024

Pieszy trawers Japonii: Taro - Hakodate (Michinoku Coastal Trail, sanktuarium Osorezan)

Nowa wiza japońska w paszporcie sprawiła, że całe napięcie opadło. W tym momencie całe powodzenie wyprawy zależało już tylko ode mnie. I od wciąż stukającego kolana... Ale mogłam w każdym razie wrócić na szlak i kontynuować wędrówkę. Przyleciałam do Tokio rano 21 lipca, ale na szlak pojechałam nazajutrz, po przepakowaniu się, posortowaniu rzeczy i wypraniu ubrań. Rano po śniadaniu z moimi znajomymi pobiegłam na pociąg. Biegłam dosłownie, bo miałam mało czasu, a trzeba było jeszcze odstać w kolejce po bilet. Okienek dworcowych zawsze jest za mało w stosunku do ilości chętnych. Wydałam znowu fortunę na bilet (Shinkansen do Morioki, lokalny JR do Miyako i Sanriku Railway do Taro, ten ostatni bilet trzeba kupić na stacji wyjazdu), ale w końcu dojechałam w to samo miejsce, z którego musiałam wyjechać. Trasę już znałam, ale tym bardziej się cieszyłam na tę podróż, opisaną w odwrotną stronę w poprzedniej relacji. 







Wszystko poszło zgodnie z planem i rozkładem, po południu wpisałam się po raz drugi do księgi gości na peronie w Taro, z wielką ulgą i radością. Wspaniale było znów być w cichej, spokojnej, uporządkowanej Japonii. Wiem, że inaczej się ten kraj odbiera, kiedy się w nim mieszka - wszystkie reguły i konieczność dopasowania się z pewnością wychodzą uszami - jednak dla mnie, tylko przelotnie przebywającej w kolejnych lokalizacjach, atmosfera miejsca, w którym robi się wszystko, żeby nic wokół nie było uciążliwe działała bardzo kojąco. Tajwan był piękny i ciekawy, kolorowy, ale hałaśliwy. Zmęczyłam się tam. A do Japonii wracałam jak do miejsca znanego, gdzie nie muszę się już o nic martwić, bo wiem jak działa. Temperatura była wyjątkowo niska tego dnia, 23 stopnie, więc mimo wilgotności było bardzo przyjemnie. Niebo było zachmurzone, ruszyłam raźno i niebawem powitałam pierwszą pergolę na punkcie widokowym - jak miło.








Martwiło mnie tylko kolano, z którym nic się nie zrobiło lepiej, choć poprzedniego dnia w Tokio byłam nawet u masażysty. Chłopak wiedział raczej co robi, ale to było za mało po prostu. Swoją drogą byłam ciekawa co sobie o mnie pomyślał. Nigdy nie miał w rękach długodystansowca, który zajmuje się non stop eksploatowaniem mięśni i pewnie też pierwszy raz w życiu widział kobietę z owłosionymi nogami. Nic oczywiście nie powiedział i nawet nie mrugnął okiem, jak na Japończyka przystało.

Tak więc teraz tylko czekałam na pierwsze schody. Michinoku Trail nie zawiódł - pojawiły się zaraz, kiedy zeszłam z asfaltu. Krajobrazowo było pięknie, co chwilę schodziłam na kolejną plażę. Jednak pomiędzy były jakieś straszne zarośla i koszmarnie strome zejścia. Na końcu ostatniego rozpędzona wpadłam jedną nogą do zarośniętego rowu i przewróciłam się na asfalt, rozcinając kolano. Dobrze, że nic nie złamałam i że nie rozbiłam aparatu, który był jak zwykle w kieszeni plecaka, a właśnie na kieszeń runęłam.











Kwitły pnącza, na które miałam taką alergię. Dawniej szlak biegł malutką drogą obiegającą cyple, ale po tsunami droga nie została odbudowana i nie dało się dojść do małego tunelu. Nowa droga była dalej od brzegu, wyżej. Miała dłuższe tunele. Wieczorem okazało się, że będzie jeszcze jedno obejście i zamiast biwakować w głębi lasu rozbiłam się przy drodze. Nikt jednak nią nie jeździł. Wciąż odczuwałam wielką różnice temperatury w stosunku do Tajwanu i cieszyłam się, że mogę zamknąć drzwi namiotu, a mimo to jakoś oddychać. 









Skończyła się pochmurna pogoda i od rana było słonecznie, ale jeszcze chłodno. Na plaży wyszło 2800 km, na które czekałam dwa tygodnie. Tym razem dopilnowałam, żeby przypiąć statyw paskiem plecaka. Dzięki temu nie mógł spaść z plecaka na piasek.





Wszystkie większe zatoki, które potem mijałam miały betonowe opaski, w większości były też porty rybackie, w których niewiele się działo. Jedna ze stacyjek kolejowych została całkowicie zniszczona przez tsunami, o czym informowano na tablicy na specjalnym skwerku pamięci. Obecnie linia kolejowa przebiega wyżej.











Wieczorem pozyskałam wodę z kranu na trawniku przed szeregiem domków rybackich w małej zatoce. Dawniej stały tutaj podobne i cicha zatoka była często odwiedzana przez turystów, taki idylliczny był to widok. Z sentymentu odbudowano po tsunami domki tak, że wyglądały prawie tak jak dawniej. Ale czy jeszcze korzystają z nich rybacy? Nie byłam pewna. Jeden człowiek właśnie wyjeżdżał samochodem, zatrzymał się i podszedł żeby zobaczyć co tam robię o tak późnej porze. Chyba się martwił co ze sobą pocznę w obliczu nadchodzącej nocy. Powiedziałam mu, że wędruję tak już od kilku miesięcy i żeby się nie martwił, na pewno znajdę jakieś miejsce pod namiot, bo zawsze znajduję. Uśmiechnął się i uniósł dłonie: w takim razie chyba nie potrzebujesz pomocy.

Trudny był ten następny, wieczorny odcinek, rozumiałam dlaczego się martwił. Były na nim nie tylko schody, ale i drabiny nad oberwanymi częściami brzegu i przejścia tunelami, w których potrzebna była czołówka. Tunele były pozostałością po starym trakcie, który był niegdyś jedyną drogą wzdłuż wybrzeża. Ludzie wykuli te tunele ręcznie. 













Niektóre odcinki są nieprzechodnie podczas dużego przypływu. Fale sięgają pokruszonych skał, po których trzeba się przeczołgać pomiędzy tunelami. Miałam nadzieję na jakiś urokliwy biwak na plaży, lecz pośród tych wszystkich skał rozbić się nie dało.









Już o zmroku wyczołgałam się ostatkiem sił na wzniesienie, na którym rósł las i była nadzieja na kawałek płaskiego terenu. Nie znalazłam nic dalej od szlaku, więc zrezygnowana rozbiłam się w szerokim miejscu ścieżki, na zakręcie. Słyszałam szum fal, więc było miło. Byłam bardzo zmęczona i spocona, po tych wszystkich atrakcjach terenowych. Porozwieszałam ubrania na gałęziach, w nadziei, że trochę podeschną. 

Obudziłam się znów dużo za wcześnie, za sprawą hałaśliwych cykad. Słońce już się uniosło ponad morski horyzont i świeciło między gałęziami ładnych liściastych drzew. Liście były tak żywo zielone, jakby był maj. A jednak lato było w pełni i właśnie zaczął się sezon grzybowy. Zaczęłam widywać różne borowiki i inne dziwa, ale nie miałam odwagi zrywać nie znając lokalnych gatunków. 

Wygramoliłam się leniwie z namiotu, ledwo żywa z niewyspania. Zmieszałam rozpuszczalną kawę z mlekiem w proszku i wodą, potem zrobiłam kanapki ze słodkim puszystym kremem. To było moje ulubione śniadanie, krem jadałam na zmianę z białym serem z ogórkami.








Na szlaku było bez niespodzianek - schody. To był dzień rekordowy: 3000 schodów. Michinoku Trail trzeba pokonywać w wolniejszym tempie, moje było zbyt szybkie. Wyrabiałam ponad 30 km, ale z trudem i straszliwie klęłam, wylewając hektolitry potu. Konstrukcja szlaku nie była ani fajna, ani rozsądna. takie same widoki byłyby gdyby szlak trawersował małe dolinki dookoła, zamiast przecinać ich i zawsze schodzić na dno. Nikt chyba nie myślał tutaj, że ktoś będzie kiedyś chciał chodzić wzdłuż wybrzeża inaczej niż 2 km od samochodu i z powrotem. Albo Japończyków nigdy nie bolą kolana. Ja po prostu zdychałam. Jednocześnie widoki tego dnia były najlepsze ze wszystkich. Klify nadmorskie były wysokie, unosiły się nad nimi stada skrzeczącego ptactwa, mew i jaskółek. Skały oderwane od klifów tworzył wyspy. Fale żłobiły jaskinie. To było coś obłędnego, ale już trzeba było myśleć o kolejnych schodach, o nabraniu gdzieś wody. I oganiać się od krwiożerczych komarów, które akurat teraz się pojawiły.













Konstruktorzy szlaku litościwie puścili go przez chwilę trawersem i wyprowadzili na wzniesienie, które wyglądało jakby było wyjęte gdzieś z północnej Polski, z Borów Tucholskich na przykład. Albo to mój umysł już trochę tęsknił za ojczyzną. Kawałek dalej złudzenie prysło, kiedy pojawił się widok na ocean.







Po południu zaliczyłam 40-y równoleżnik. W Nowej Zelandii też przekroczyłam 40-y, tyle że szerokości południowej. Był stosowny pomnik i obok jakiś drogi hotel. Czym prędzej poszłam dalej. Rzecz jasna po schodach, aż na samą plażę. Były to długie, omszałe, betonowe schody. I plaża była dość betonowa, ale opuszczona zupełnie. Pewnie był tam kiedyś port, ale nie odbudowano go. Teraz była tylko ta plaża (miałam ochotę popływać, ale nie starczyłoby mi czasu) i wilgotny budynek, cuchnący stęchlizną, który został przeznaczony jako miejsce odpoczynku dla wędrujących MCT. Zgromadzone pod ścianą eksponaty wyglądały dość przerażająco, ale pewnie bym tam przenocowała, gdyby akurat tak wypadło.












Za ostatnim tunelem pojawiła się już cywilizacja. Jakiś czas szłam asfaltami. Pogrzebałam w telefonie i znalazłam świetną opcję noclegową - bardzo tanie pole namiotowe Tamagawa za 7 PLN. Postanowiłam więc nie wydziwiać i tam przenocować. Na miejscu okazało się, że recepcja nie jest czynna, toaleta zamknięta i w ogóle nikogo nie ma, ale jest woda w betonowym zlewie i nawet podłączony wąż. Rozłożyłam legowisko pod zadaszeniem głównego budynku. Wewnątrz były maty tatami i coś w rodzaju baru. Prąd był niepodłączony, gniazdka martwe. Wiała bardzo delikatna bryza, więc w sumie było przyjemnie. W budynku zapewne bardzo gorąco, bo przy słonecznej pogodzie temperatura oscylowała wokół 30 stopni i wnętrze musiało się nagrzać. Kiedy się ściemniło poszłam się umyć. Zrobiłam sobie chłodny prysznic z węża, było cudownie.








Na polu namiotowym nikt się nie pojawił również rano. Na trawie była rosa, dobrze że spałam pod zadaszeniem. Upał się wzmógł, już od rana prażyło. W Nodzie był tylko czynny sklep z lokalnymi produktami na stacji turystycznej, ale to wystarczyło. Pracowały tam miłe starsze panie, dopiero rozpakowywały towar. Wzięłam na drugie śniadanie ryż z grzybami i pomidory oraz ciastko z fasolą. Pomidory pomagały trochę odzyskiwać wypocony potas, więc przez cały następny miesiąc zjadłam ich bardzo wiele. W tych lokalnych sklepach były znacznie tańsze niż w supermarketach.

Ryż i ciastko oraz jednego pomidora zjadłam w porcie pod toaletą. Był tam skrawek cienia i woda. Patrzyłam jak rybacy rozwijają sieci po powrocie z morza. Kuter chyba nic nie wyłowił, bo sieć była pusta. A może ryby odłożył już wcześniej?









Droga kończyła się w porcie, dalej wybrzeże było dzikie. Z plaży wychodziło się pod górę po nagrzanej do czerwoności drabinie. Dalej były schody i tylko ten widok na wodę, która prześwitywała między sosnami to było coś pięknego, dla czego warto było się męczyć.










Tym szlakiem chyba rzadko ktoś chodził. Był zarośnięty, zawalony połamanymi drzewami i nie było z niego więcej widoków. Nie obyło się bez przygód. Spotkała mnie jedna z bardziej przerażających przygód. Szłam mozolnie pod górę, przebijając się przez wiatrołomy i mocno wspierając na kijkach. Rozglądałam się przy tym i podziwiałam a to kwiatek, a to robaczka. Aż tu nagle mój lewy kijek trafił w ziemię z plamą słońca i w tej plamie słońca leżała zwinięta żmija. Przeraziłam się, że wbiłam kij w żmiję i że jej coś zrobiłam, ale jakimś cudem wszedł pomiędzy zwoje zwierzęcia i grot trafił w ziemię, a piękna żmija ocalała. Nie czekałam co ma do powiedzenia i nie zrobiłam też zdjęcia.









Ten odcinek znów strasznie mnie wymęczył. Na mapie też nie wyglądało to tak, jakbym robiła jakieś postępy, bo szlak kluczył po półwyspach i nie przemieszczałam się za bardzo na północ. Wieczorem Szłam drogą wzdłuż morza, mijając skały nadmorskie o szczególnych właściwościach, z jaskiniami i sosnami, które przetrwały wiele burz. Nie miałam już jedzenia, więc musiałam iść do Kuji do sklepu, ale jedyny sensowny nocleg widziałam w parku na samym początku miasta. Sprawdziłam najpierw czy da się tam rozbić namiot, a potem poszłam do sklepu. Jak weszłam do środka prawie dostałam szoku termicznego, tak duża była różnica pomiędzy skwarem na zewnątrz, a klimatyzowanym chłodem wewnątrz. Nakupiłam pyszności, kotletów i owoców, i butelkowanej herbaty na orzeźwienie. W planie była sałatka z pomidorów i cebulki.











Kiedy wróciłam do parku było już ciemno i paliły się latarnie. Wybrałam ciemne miejsce pod siatką, w pobliżu toalety. Niedaleko ktoś łowił ryby na nabrzeżu, ktoś też podjechał na parking autem i długo tam rozmawiał z drugą osobą, ale między drzewami nikt nie chodził. Kiedy wszyscy zniknęli poszłam do kranu z wodą i się tam wykąpałam. Byłam tak spocona, klejąca i obtarta, że tylko to mogło mnie uratować. 

Rano wstałam wcześnie, myśląc że zdążę się spakować zanim ktoś przyjdzie, ale zaraz nadszedł starszy pan spacerować wokół parku. Spostrzegł mnie dopiero przy trzecim okrążeniu. /bardzo się zdziwił, ale się uśmiechnęłam, ukłoniłam, a on na to też się uśmiechnął i na migi zapytał czy biwakowałam, po czym pokazał, że uważa mój nocleg za świetny pomysł. Ulżyło mi, choć tak naprawdę nie sądziłam, żeby ktoś mógł mieć jakieś uwagi. 

Jeszcze raz przeszłam przez Kuji, tym razem całe, kryjąc się w miarę możliwości w cieniu budynków. Upał był znowu okropny. W lesie było zawsze lepiej, na szczęście las zaraz się zaczął. Szumiały w nim strumyki, znalazłam skorupkę ptasiego jaja, zupełnie tak jak u nas turkusową.











W tym miejscu wybrzeże Tohoku zaczęło się wyrównywać, już dalej nie było zatok ani cypli. Odpoczęłam trochę na polu namiotowym, nie tanim, więc dobrze że nie miałam zamiaru tam spać. Męczyły mnie ogromne gzy. Widocznie w okolicy było dużo jeleni i dzików. Ścieżka za polem namiotowym wreszcie była łatwa, jak nigdy dotąd. Ach, gdyby taka była w całości. Widziałam ten fragment na Instagramie MCT i nie, tak to nie wygląda normalnie. Było nawet ostrzeżenie o pękniętej desce! Zrobiono zdjęcie i na nim zaznaczono pęknięcie. Taniej i prościej byłoby położyć nową deskę niż robić tablicę ze zdjęciem, ale to właśnie Japonia...












Ostatni kosz na śmieci był w Kuji w sklepie, a tymczasem ilość śmieci rosła. Garmażeryjne produkty zawsze były w pudełkach z plastiku i te pudełka zajmowały bardzo dużo miejsca. W upale na dodatek zaczynały brzydko pachnieć. Na szczęście streczówka w moim plecaku jest w stanie przyjąć wiele.

Wieczorem szłam już główną drogą, mając nadzieję na jakiś spontaniczny nocleg, a w ostateczności stację kolejową. Zamieniłam po parę słów z paniami pracującymi w polu i przy domu, poprosiłam jedną o wodę, bo nie było nigdzie toalety. Jeśli chodzi o nocleg skończyło się na stacji. Myślałam, że to będzie stacyjka na pustkowiu, ale był peron w środku wsi. Na szczęście trochę osłonięty drzewami. Oszczekały mnie po drodze psy, ale potem się zamknęłam w poczekalni i przestały. Wolałabym się nie zamykać, bo było tam straszliwie nagrzane, ale wtedy wlatywały komary i chrząszcze, które przyciągało palące się w nocy światło. Oczywiście od dawna nie używałam śpiwora, ale i w bieliźnie było gorąco. Leżałam na materacu i i tak się pociłam.









Rano słońce świeciło prosto w okna i musiałam szukać cienia wewnątrz poczekalni żeby jakoś przetrwać śniadanie. Ostrzegano mnie, że dopiero sierpień jest najgorętszym miesiącem w Japonii, a dopiero był koniec lipca. Jednak byłam coraz dalej na północ i miałam nadzieję, że będzie trochę lepiej. Na najbliższej plaży ułożyłam odrobinę zaległe 2900 km. I, niestety, zdarzył mi się tam wypadek. Kolejny wypadek z aparatem, który postawiony nie dość pewnie na plecaku, spadł z niego obiektywem w piach. Ziarenka piasku dostały się do obiektywu. Zaczęłam je wydmuchiwać, wreszcie wyciągać igłą i wydawało mi się, że wszystkie wyłuskałam, jednak parę godzin później, przy kolejnym uruchomieniu obiektyw przestał się ruszać i musiałam siłą wyłączyć aparat żeby się schował. Byłam załamana, od razu zaczęłam przeszukiwać Internet w poszukiwaniu zakładu napraw. Znajdowało mi same punkty robienia zdjęć do dowodów osobistych i jeden sklepik w Hachinohe, blisko szlaku, do którego postanowiłam zajrzeć. W Hachinohe kończył się wreszcie Michinoku Trail. Miałam go dość, ale z drugiej strony bez niego nie było już szans na szlak bez asfaltu do końca Honsiu. Nie poszłam do miejsca, gdzie jest tablica końcowa, ponieważ tego wieczoru musiałam jeszcze przejść całe miasto Hachinohe, które było duże i rozległe, w związku z czym liczyła się każda minuta. W małym sklepiku niestety nie potrafili mi pomóc. Powiedzieli, że serwisu nie ma ani w Hachinohe, ani prawdopodobnie w Hakodate na Hokkaido. Może w Sapporo... Ale raczej tylko producent w Tokio mógłby coś zrobić. Na coś takiego nie było szans - prędzej bym skończyła trawers Japonii niż oni by skończyli, o kosztach nie wspominając. Starsi państwo byli bardzo mili, wyraźnie bardzo było im przykro, że nie mogą mi pomóc. Podziękowałam za informacje i ruszyłam dalej, zdjęcia robiąc już telefonem.











Przenocowałam w dużym parku na północ od Hachinohe. Długo szłam po ciemku, ale dzięki temu prawie nikt mnie nie widział kiedy tam szłam. A jednak w samym parku byli jeszcze ludzie, którzy korzystali z chłodniejszej niż dzień nocy. Zlokalizowałam wiatę, ale tam właśnie szła jakaś pani i zmierzyła mnie wzrokiem. Myślałam, że rozbiję namiot, ale znalazłam drugą wiatę. Komarów były tam miliony i zdążyły mnie pokąsać zanim rozwiesiłam moskitierę. Ale miałam miejsce do spania i nie musiałam dusić się w namiocie. O 2 w nocy jakaś para pojawiła się z latarką. Łazili tam dobre pół godziny, ale w końcu dali sobie spokój i poszli. Może chcieli robić coś romantycznego, ale wiata była już zajęta. Musieli być bardzo rozczarowani.





Mapy.cz wyznaczyły mi dalszą trasę. Skierowałam się do innego dużego parku, gdzie nawet można było też biwakować. W toalecie naładowałam elektronikę i nieco odpoczęłam. Musiałam ciągle pudrować pachwiny, bo gumki od majtek powodowały straszne otarcia kiedy się pociłam.







Kolejna chwila wytchnienia nadarzyła się w urokliwej świątyni. Rosły tam kwitnące na niebiesko hortensje. U nas trzeba się postarać żeby ich kwiaty były niebieskie, inaczej zawsze są różowe. Z kolei w Japonii różowych nie widziałam ani razu, zawsze niebieskie. Poszłam też w końcu do sklepu i zrobiłam sobie przyjemność, kupując zielone lody herbaciane. Postanowiłam jeść je zawsze, kiedy była okazja.









Nocleg był tym razem znakomity - w parku, ale jednocześnie na oficjalnym, gminnym, darmowym, polu namiotowym nad wielkim i pięknym Lake Ogawara. Było to naturalne bagniste jezioro, jedno z dwóch, według legendy kryjących duchy dwóch sióstr. Woda była płytka i w związku z tym nagrzana jak zupa przed podaniem na talerze. Nie byłam jedyną biwakowiczką, wiele osób już miało rozbite obozy i przyjechało kilka kolejnych. Mój lokal stanął najbliżej toalety, gdzie działało gniazdko. Od białych turystów dowiedziałam się, że pływanie po 17 jest zabronione, bo po 17 nikt nie pilnuje, ale olałam zakaz i pomoczyłam się trochę, a potem długo stałam pod zimnym plażowym prysznicem, który był chyba największą atrakcją tego pola. Oprócz może wschodu słońca, który zachwycił mnie rano, chwilę przedtem zanim słońce zaczęło palić.












Na północny wschód od jeziora poszłam tak, że przez jakiś czas nie było asfaltu, tylko gruntowe drogi miedzy polami. Osłaniałam głowę chustką i szło się nieźle. Była to bardzo odludna okolica. Myślałam, że w którejś wsi będzie sklep, ale wszelkie dane wskazywały, że nic nie będzie. A miałam bardzo mało jedzenia. Chyba na skrzyżowaniu drogi 246 z jakąś mniejszą nagle zauważyłam sklepik i bardzo się ucieszyłam. Prowadziła go bardzo stara kobieta, chyba tylko dlatego, żeby mieć jakieś zajęcie, bo ani nie było tam za bardzo towaru, ani klientów. Ci co byli, oczywiście zainteresowali się moją osobą w tym miejscu, gdzie mieszkało tylko paru starszych ludzi. Kupiłam co się dało - chipsy, jeszcze nie roztopioną czekoladę, lody. Zapytałam też o coś świeżego, chociaż jakieś onigiri. Pani zrozumiała "onigiri", powiedziała, że nie ma, ale po chwili zaproponowała, że pójdzie do siebie do mieszkania na zaplecze i sama mi ulepi. Podziękowałam gorąco i po chwili przyniosła mi świeżutkie, jeszcze ciepłe kulki ryżowe z orzeźwiającymi marynowanymi śliwkami w środku. Nie chciała za nie zapłaty, życzyła dobrej drogi.













Kontynuowałam te mega zadupia, ścinając ostatni skrawek Honsiu na ukos. Chciałam zobaczyć morze po drugiej stronie wyspy, dlatego właśnie tam poszłam. Okolica była prawie wcale nie zamieszkana, z rzadka były jakieś stare gospodarstwa. Nad morzem wyszło mi 3000 km. Słaniałam się z wycieńczenia, próbując bezskutecznie chować się przed słońcem. Nie wiedziałam gdzie spędzę noc, myślałam o przystanku autobusowym (ale droga nagle zrobiła się ruchliwa) albo stacji. Poszłam po wodę na stację benzynową i tam przyszli mi z pomocą jej właściciele. Długo się zastanawiali gdzie mnie skierować, aż pozwolili rozbić się pod wiatą obok stacji. A potem miły pan, który był szefem zaproponował żebym spała w garażu razem z maszynami. Pachniało tam benzyną, ale to mi nie przeszkadzało. Rozłożyłam się wdzięczna na chłodnym betonie. Zostawili mi na noc otwarte WC, mogłam się tez trochę umyć w umywalce.








Teraz szłam wzdłuż wybrzeża. Po prostu główną drogą, ale miała ona chodnik. Nic lepszego nie dało się wymyślić. W Yokohamie wstąpiłam do sklepu. Był niewielki, ale nie tak jak poprzedni. Mieli dwa rodzaje lodów herbacianych, więc postanowiłam spróbować obu.








Zboczyłam na chwilę do świątyni. Była schowana w lesie, w którym poukrywano rzeźbione sowy. Budynek urzędowy świątyni był nieopodal, więc musiało to być jakieś większe sanktuarium. Potem minęłam jeszcze nadmorską kapliczkę z podwójną bramą tori.












Na późny lunch stawiłam się w Mutsu. Po zjedzeniu porcji zimnego makaronu i miseczki ananasa pomaszerowałam w kierunku pola namiotowego, które miało kosztować 500 jenów. W upale nie chciało mi się nosić wody, nie wiedziałam czy znajdę miejsce w lesie, bo spodziewałam się pod miastem wielu domów. Nie był to do końca dobry pomysł. Po drodze była świątyni i chciałam tam zostać, ale mili powłaczane kamery - chyba zbyt wielu turystów w okolicy. Więc poszłam ostatecznie na pole namiotowe przy gorącym źródle i zafundowałam sobie trzeci w Japonii płatny nocleg. Myślałam, że będzie się można umyć, ale prysznic był tylko gorący i droższy od noclegu, więc podziękowałam. Pani z obsługi powiedziała, że w łazience myć się nie mogę, ale znalazłam wiadro i po ciemku umyłam się kubkiem za darmo. 

A najdziwniejsze, że właśnie na tym polu spotkałam dwoje turystów z Polski w grupie innych z innych krajów. Byli w podróży rowerowej, przejechali prawie całą Hokkaido z Wakkanae i zmierzali do Tokio. Nazywali swoją podróż wyprawą, ale była to zorganizowana wycieczka z przewodnikiem i samochodem z supportem, który woził za rowerzystami rzeczy. Mieli ze sobą plan trasy i tylko dojeżdżali w oznaczone miejsce wieczorem. Dowiedziałam się, że to część większego projektu objechania kontynentów pomiędzy miejscami, gdzie była olimpiada - od Rio do Tokio. Fajna sprawa. Pogadaliśmy trochę, poopowiadałam co robię. Bardzo milo rozmawiało się z Litwinką, która była ciekawa zwierząt które widziałam. Oni ponoć widzieli niedźwiedzia.









Okolica była turystyczna dlatego, że w pobliżu znajdował się obszar aktywny sejsmicznie, od wieków, jeszcze od czasów Ainów, którzy mieszkali oprócz Hokkaido także w północnej części Honsiu przed kolonizacją Japońską, uważany za miejsce święte. Sanktuarium nazywa się Osorezan i leży na brzegu mineralnego jeziora. Z góry wypływa wiele świętych źródeł, a całe zbocze pełne fumaroli, otworów, z których wydobywa się siarka jest uważane z bramę w zaświaty. Miejsce to o wiele piękniej wygląda w słońcu, bo jezioro ma wtedy barwę turkusową, ale mnie dane był dzień pochmurny. Dzięki temu jednak mogłam posiedzieć na plaży. W słońcu byłoby to niemożliwe. A tak zjadłam sobie grejpfruta w tak szczególnym miejscu. Potem złapała mnie ulewa, ale zwiedzanie sanktuarium przebiegło bez kłopotów. Można się tam było przechadzać zupełnie swobodnie. Świątynia była na początku, a potem wszystkie gorące źródełka i fumarole. Normalnie w takich miejscach są barierki i nic nie wolno, a tutaj mogłam wsadzić palec do fumarola! to było rewelacyjne. wszędzie były złożone jakieś ofiary i wszystkie one były pokryte osadami mineralnymi, wydobywającymi się z wnętrza ziemi.
































W osobnej kaplicy były naskładane najróżniejsze rupiecie, ale nie był to przypadkowy zbiór, a właśnie jakieś ofiary.









Górski las wokół był dziki i naturalny. Droga dalej wiła się długo na przełęcz i potem powoli opadała w kolejną dolinę. Tam też było pole namiotowe, ale nie miałam ochoty znowu płacić więc podeszłam dalej w nadziei na coś innego. Duchy Osorezan musiały mi sprzyjać, bo dały mi piękny parking z toaletą, na którym noc spędzało małżeństwo w vanie. Najpierw poznałam mężczyznę i chcąc być uprzejma spytałam czy nie będzie mu przeszkadzało że się rozbiję w pobliżu. Ofiarował mi kilka psiknięć specyfiku na gzy. A potem przyszła do mnie jego żona i spytała co robię, jak sobie radzę i, najważniejsze, co jem. Pokazałam jej ryż, tuńczyka i fasolkę. Chyba była usatysfakcjonowana.









Takie tradycyjne sandały sprzedawano w świątyni. Prawdopodobnie można je złożyć w ofierze jako znak pielgrzymowania, ale zabrałam je ze sobą. Na śniadanie, po bardzo spokojnej i miło chłodnej nocy kanapki z twarożkiem i szczypiorkiem, które spożyłam pod wiatą, bo przyszedł deszcz.






Czas był opuścić góry. Szłam wzdłuż rzeki, jeszcze raz chowając się przed nagłą ulewą. Przemieściłam się znów na wschodnie wybrzeże i szłam drogą 279. Na plaży ułożyłam 3100 km. Było tam strasznie dużo śmieci, naniesionych przez morze.












Na tym północnym skrawku Honsiu atmosfera była inna i inni ludzie. To już nie była taka całkiem Japonia, a już trochę Hokkaido. Wszystko w jeszcze mniejszej skali niż zwykle. Trafiłam na dwa malutkie sklepiki. W jednym dostałam za darmo czekoladę (była przedatowana i właściciel nie chciał jej sprzedać za pieniądze), w drugim miła pani ze zdjęcia dołożyła mi do zakupów kiełbaskę. Mieszkańcy nie będący jeszcze na emeryturze zajmowali się tradycyjnie rybołówstwem i hodowlą małży. 








Spieszyłam się, żeby zakończyć wędrówkę przed zachodem słońca, tak aby móc ten zachód obejrzeć, a to dlatego, że kończyłam ją tego dnia w miejscu wyjątkowym - w najdalej na północ wysuniętym punkcie Honsiu. Zdążyłam. Słońce zaszło dokładnie przede mną, żegnane westchnieniami innych osób, które wyglądały jak zebrane na modlitwę. Zeszłam nad samą wodę, gzie morze omywało skały. Teraz została mi tylko ostatnia wyspa, Hokkaido.






Tuż obok było darmowe pole namiotowe, po prostu na środku wsi. Miejsce było wietrzne, bo i cieśnina między Honsiu a Hokkaido jest wietrzna. Płynie tam też dość silny prąd morski. Wszyscy inni ludzie biwakujący na polu mieli taki plan jak ja - płynąć a Hokkaido porannym promem. Jednak ja jako jedyna musiałam jeszcze podejść 3 km do portu. Wieczorem celebrowałam zakończenie Honsiu, wzruszona piłam herbatę z jednego sklepiku i jadłam czekoladę z drugiego. Wiatr miło chłodził i przeganiał komary.






Wstałam wcześnie, ale i tak nie byłam pierwsza, już jacyś motocykliści też się pakowali. Sprawnie dotarłam na przystań, zrobiłam jeszcze pranie na terminalu, po czym załadowałam się na prom. Myślałam, że się zdrzemnę, ale podróż trwała krócej niż myślałam, chyba tylko godzinę. Na ekranie telewizora pokazywali straszną burzę. Spytałam współpasażerów gdzie to się dzieje. Powiedzieli, że w Tokio i tak zaczęliśmy trochę rozmawiać. Potem cały prom sobie opowiadał, że jest tam taka osoba z Polski, która idzie z Kiusiu pieszo.









I tak stanęłam na Hokkaido. Hakodate to drugie największe miasto na wyspie po Sapporo. Chciałam trochę zwiedzić, pójść na zamek, ale niestety nie było już miejsc w hostelach i musiałam wyjść z miasta na biwak, a nie było to blisko. No i chciałam też pójść do sklepu z elektroniką i rozważyć zakup nowego aparatu. Sklep nie był daleko. Już miałam wejść, ale przedtem postanowiłam na wszelki wypadek sprawdzić jak ma się mój zapiaszczony aparat. Włączyłam go obiektywem do dołu, a wtedy wysypało się kilka ziaren piasku i obiektyw wysunął się prawidłowo. Powtórzyłam jeszcze tę operację, ale byłam tak rozdygotana, że aparat mi upadł. Szczęściem rozbiła się tylko ochronna szybka na ekranie. Byłam zła na siebie, ale jednocześnie nieśmiało szczęśliwa, że aparat jednak działa. Do Hakodate zawsze mogłam podjechać pociągiem po nowy - mieli go w tym sklepie, za cenę taką jak w Polsce. Jeszcze nie używałam go tak często jak zwykle, trochę robiłam zdjęć telefonem. Jeśli go włączałam czasem jeszcze wyłaził jakiś piasek. Jeśli tkwił na wierzchu, wyciągałam igłą. I tak chyba wyszedł w końcu cały. Po prostu wytrząsł się sam przez ten tydzień. Followersi na Instagramie nazwali to wydarzenie Cudem Hakodateńskim :-)

Znów szłam jakimś starym szlakiem, który nazywał się Akamatsu-Kaido. Niestety wiódł główną drogą. Na Hokkaido dróg do wyboru było jeszcze mniej i byłam skazana na wędrówkę z ciężarówkami. Po drodze była stacja turystyczna, gdzie mieli śmieszną wystawę gatunków jabłek. Nabrałam tam wody na noc i wieczorem wreszcie zeszłam z głównej drogi. Od razu buchnęłam do lasu, płosząc jakieś zwierzę i po kolacji zasnęłam snem sprawiedliwego. To była pierwsza noc na Hokkaido.